Autor:

2016-02-12, Aktualizacja: 2016-03-25 08:29

Marika: Dzisiaj jestem rycerzem Jedi

Zmieniła fryzurę i styl. Kiedyś była pierwszą damą polskiego reggae, dziś czaruje słuchaczy jeszcze większą wrażliwością. O trudnym rozstaniu, silnych kobietach i o tym, jak przeczekać nawet największą burzę rozmawiamy z Martą Kosakowską, czyli Mariką.

Pod koniec 2015 roku ukazała się jej nowa płyta, zatytułowana "Marta Kosakowska". Gdzie się podziała tamta uśmiechnięta dziewczyna z warkoczykami? Co się zmieniło w życiu artystki, że przeszła tak radykalną zmianę?

Mam mówić: Marta czy Marika?

Może być Marta, może być Marika.

Nowy rok, nowa ja - piszą dziewczyny na Facebooku. A u Ciebie jest: nowa płyta, nowa ja?

To "nowe ja" zaczęło się już w ubiegłym roku i chyba jest na odwrót: nowa ja, nowa płyta.

Kiedyś nie mogłam pojąć, dlaczego artyści tak radykalnie zmieniają styl. Niektórych posądzałam o brak wiarygodności. Pytałam na przykład, gdzie ta drapieżna Chylińska z O.N.A. Teraz myślę, że artysta zmienia styl, gdy tego potrzebuje - emocjonalnie, psychicznie...

Przykład Agnieszki Chylińskiej jest bardzo wymowny, ale to dotyczy wszystkich artystów. Kształtuje nas życie. Każde doświadczenie, a zwłaszcza te najtrudniejsze wyzwania i decyzje zmieniają nasz sposób myślenia o sobie i świecie. I w konsekwencji zmienia się również muzyka.



A nie bałaś się, że za bardzo się odkryjesz przed publicznością? Ostatni album brzmi jak osobista modlitwa.

Bałam się bardzo. Ale wiedziałam, że jeśli nie wyrzucę z siebie tego, co tak intensywnie we mnie pracuje, tych nowych pytań i nowych odkryć, to nie odzyskam spokoju. I wiesz co? Po reakcjach fanów i innych artystów wiem, że tę samą gehennę przechodzi bardzo wiele osób, które opierają się zmianom w imię konsekwencji i wierności kiedyś wyrażonej postawie. Szarpią się, bo czują się już inaczej, ale tkwią w starym, uginając się pod rzeczywistą bądź wyimaginowana presją społeczną. A przecież blokowanie zmian jest destrukcyjne. Nie służy ani człowiekowi, ani światu.

Wspomniałaś o reakcjach fanów. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jak ogromną "siłą ognia" okazała się dla wielu pogubionych kobiet Twoja muzyka?

Wiem, doświadczam tego na co dzień i początkowo trudno było mi to zrozumieć. Ostatnio grałam koncert w Łodzi. Przyszło jakieś 500 osób. Na koniec zawsze wychodzę do publiczności, podpisuję płyty, rozmawiam. Sądząc po tych rozmowach i listach, które dostaję po nagraniu ostatniego albumu, stałam się powierniczką-przyjaciółką bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Podchodzą do mnie ludzie, którzy zwierzają się ze swoich problemów. I to takich, o których zwykle mówi się na sesji u psychoterapeuty. Podeszła do mnie np. śliczna, krucha kobieta ze łzami w oczach i powiedziała, że zostawił ją facet, że mają dziecko, że sobie nie radzi, ale kiedy słucha moich piosenek, czuje się silniejsza. Przyszła do mnie ze swoimi problemami, jak do przyjaciółki. Bo byłam jedyną, która jej wtedy towarzyszyła. No i ja słucham. I te koncerty stają się coraz dłuższe.

Jestem wdzięczna za zaufanie, jakim obdarzają mnie słuchacze, czasem czuję się jedynie bezradna, bo chciałabym coś mądrego doradzić, ale najczęściej potrafię tylko przytulić. Wcześniej, kiedy byłam nieustannie wesołą Mariką - szczególnie wtedy, gdy pracowałam w telewizji - byłam czymś w rodzaju "małpki w cyrku" albo "niedźwiedzia z Zakopanego". Podpisz się, stań do zdjęcia, przyklej sobie uśmiech na twarz, koniec. Tyle ode mnie wymagano. Teraz wchodzę ze słuchaczami w naprawdę głębokie relacje, nawet jeśli czasem są one obarczone dużym ładunkiem emocjonalnym.

W wywiadach mówisz, że Twoje postrzeganie świata zmieniło się w momencie, gdy rozpadło się Twoje małżeństwo. W momencie, gdy trzeba było się poddać. A Ty chyba nie umiesz się poddawać?

Masz rację, nie umiem się poddawać. Ale czasem trzeba wyjść z jakiegoś układu, żeby albo go uzdrowić, albo po prostu móc pójść dalej. Czasem trzeba znaleźć inny klucz, nastroić się na inny parametr, naciągnąć inną strunę. Tak się zdarza. Było mi ciężko, bo jestem uparta, lubię zwyciężać. To było tąpnięcie, rozpadł się jakiś układ, który miał działać i stanowić w moim życiu stałą. Zaprzeczałam wtedy temu, że cierpię. Uparłam się, że przejdę przez to wszystko sama: bez żadnej terapii, bez pomocy psychologa. Teraz już wiem, że porażka nie jest czymś, co może się położyć cieniem na życiu, jest tylko jego elementem.
Uzmysłowiłam sobie, że rozstanie to nie koniec świata. To tylko burza, ale w dalszym ciągu można płynąć. Trzeba jedynie chwilę poczekać, aż morze się uspokoi. I z radosnym drżeniem wyciągać rękę po to, co ma dopiero nadejść. Generuję to, co sama chcę otrzymać.


© Materiały prasowe



Może problem polega na tym, że rozpatrujemy wszystko w kategoriach sukces - porażka. A gdy nie potrafimy zaakceptować porażki, szukamy jakiegoś leku na ból: w tabletkach nasennych, wizytach u psychoterapeuty.

To prawda. "Pompują" nam jak krew w żyłach myślenie pt. "Jesteś zwycięzcą, musisz wygrać". A my bezradnie poddajemy się tym mechanizmom.

Co pomogło Tobie?

Jakieś okruchy wiary w Boga, które swego czasu zamiotłam pod dywan, odrzuciłam, jako nielogiczne i naiwne. Ludzie, którzy podnosili mnie na duchu, okazywali mi miłość. Co poza tym? Sport, który mnie uspokajał i praca, która dawała i wciąż daje mi ogromną radość. To wiele wątków, które splatając się razem, tworzyły to, co dziś nazywam szczęściem. Nie mam kontemplacyjnej pracy w pojedynkę. Energię czerpię od ludzi, których spotykam na koncertach. Bycie artystą to ciągły kontakt z publicznością i przepływ tej energii ze sceny i na scenę.

A nie miałaś ochoty gdzieś uciec? Gdzieś, gdzie nikt Cię nie znajdzie.

Był taki moment, gdy wylizywałam się z ran po rozwodzie. Chciałam wyjechać do jednego z afrykańskich krajów na misję pomocową. Chciałam zestawić sobie egzystencjalne problemy Czarnej Afryki z rzeczami, które dla mnie nabrały wagi problemów nie do przejścia. Chciałam w ten sposób nauczyć się pokory i odebrać tym moim sprawom skalę i moc.

Ale...

Ale stwierdziłam, że jest w tym egoizm. Ktoś, kto chce pomagać, powinien skupić się na potrzebach ludzi, którym pomaga, zatracić się w tym. A nie egoistycznie szukać leku na radzenie sobie z własnymi emocjami. Ja tego nie chcę. Powoli staję na nogi i nie chcę być więcej niewolnikiem swoich uczuć.

Był jednak moment, w którym przestałaś wierzyć w Boga.

Ludzie to istoty, kierujące się logiką. Jedną z takich "logicznych zasad" jest zasada wzajemności. Skoro ja dałam z siebie wszystko, to dlaczego to się tak bardzo rozsypało? Skoro to, co mi się przytrafia, nie ma sensu, to jak może istnieć wyższa siła, która nadaje życiu sens? To pytanie od wieków zadają sobie nie tylko prostaczkowie, ale najtęższe umysły tego świata. Pisali o tym Einstein, Nietzsche, wielcy filozofowie. Ostatnio czytałam np. esej Leszka Kołakowskiego „Jezus ośmieszony”.
Ludziom często zdarza się ferować wyroki i powtarzać, że wiara jest dla prostaków. Nieprawda, wiara jest dla tych, co pytają.

Wiara, a nie religijność i pobożność. Wiara, która jest intensywną, żywą relacją, a nie sekwencją czynności rytualnych. Problem polega na tym, że wciąż łatwiej powiedzieć "oko za oko, ząb za ząb" niż "kocham". Poza tym, często stwierdzamy, że oto Bóg nas zawiódł, pogwałcił zasadę wzajemności. W gruncie rzeczy myślimy tak, bo nie widzimy większego, całościowego obrazu. Interpretujemy porażkę jedynie jako porażkę.



Nawiązując do Twojej piosenki "Smoki", po tym wszystkim jesteś dzisiaj bardziej rycerzem czy panną?

Dzisiaj jestem rycerzem Jedi. Wiesz co, w tej materii akurat nic się nie zmieniło. Wciąż czuję się trochę rycerzem, a trochę panną. Jestem krucha, trzeba mnie traktować jak Mały Książę traktował swoją Różę. Ale też walczę. Mam ogromną wolę, by robić lepszy świat. Oczywiście czasem trafiam na mur, a ludzie powtarzają wtedy: "nie bądź taka naiwna", "takie jest życie", "gryź, bo inaczej ciebie pogryzą". A ja się przeciwko temu buntuję.

Życie to nieustająca walka. Okazuje się, że codziennie musimy być takimi rycerzami Jedi. Wsiadasz do auta, jedziesz zgodnie z przepisami, a tu nagle ktoś na ciebie trąbi. I pierwsze, co nasuwa się na myśl, to jakieś nienawistne słowo. A chodzi o to, żeby - powtarzając za Czesławem Niemenem - "nie zabijać słowem". I nie zabijać siebie samego taką myślą. Bo to zabija nie tego, do którego myśl jest kierowana, lecz tego, który ją tworzy. A najciekawsze jest to, że kobiety są często o wiele bardziej rycerskie niż mężczyźni.

Cierpienie wzmacnia?

Jasne, powie Ci to i karateka, i kulturysta, i chrześcijanin. Ale dzięki temu można tworzyć wszystko od nowa. Gdyby nie rozwód, gdybym nie musiała przez to przejść, nie byłabym tą samą osobą, którą jestem dzisiaj. Jestem taka, bo milion razy zadawałam sobie pytanie: "ale dlaczego?" I usilnie szukałam na nie odpowiedzi. Ludzie mówią mi czasem, że jestem zbyt refleksyjna, że takie analizowanie nie ma sensu, że w końcu zestarzeję się, rozmyślając o tym, jak i po co. A jednocześnie wciąż burzy się we mnie energia, w dalszym ciągu często najpierw robię, potem dopiero myślę.

Nawiązując do słów jednej z Twoich piosenek: wiesz już, jak nawrócić się na miłość?

Trzeba umieć ryzykować. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Powtórzę się, trzeba być takim rycerzem Jedi. Umieć boksować się z ludźmi, nie po to, żeby ich zniszczyć, ale by zrozumieć i pokochać. Ostatnio z okazji jubileuszu zespołu Raz Dwa Trzy zostałam poproszona o zaśpiewanie piosenki „Nazywaj rzeczy po imieniu”. Adam Nowak świetnie trafił z wyborem. Słowa: "gdybyś chciał się dowiedzieć, co dobre i złe. Szukał prawdy, zaiste wspaniały to cel. Nim zerkniesz w prawdy oblicze, żyj, ale kochaj nad życie, choć raz. A gdybyś pokochał nad życie, to wiedz, że to prawdziwa jest miłość i taka ma sens. Lecz jeśli kochasz, jak umiesz, to dobrze, resztę później zrozumiesz i tak"...

Boksujesz, naprawdę?

Tak, właśnie dzisiaj mam trening.

Coraz bardziej nie mogę wyjść z podziwu. Jesteś silną kobietą, która potrafi walczyć do utraty tchu. Ale mężczyźni chyba boją się silnych kobiet.

Oni w ogóle boją się kobiet, bo - i pisali o tym niejednokrotnie psychologowie - archetypiczna kobieta to uosobienie sił natury. Oznacza to, że w kobietach tkwi pewna tajemnica. Mężczyźni się boją, bo relacja z kobietą to próba okiełznania natury. I mówię to z pełną świadomością, abstrahując od epoki kryzysu męskości.

A wierzysz w to? Rzeczywiście mamy do czynienia z kryzysem męskości?

Czy ja wiem, moim zdaniem to tylko nazwa, którą wymyślono po tym, jak kobiety dochrapały się stanowisk i zaczęły pełnić ważne funkcje w biznesie i nauce. Ale to przecież tylko to, czego przez lata - zupełnie niesłusznie - nam odmawiano. To tak, jakbyś wyzywała na pojedynek bokserski przeciwnika, któremu przywiązałabyś jedną rękę z tyłu. Jasne, że łatwiej jest wtedy wygrywać, ale po pewnym czasie staje się to nudne. No więc wreszcie odwiązano nam tę drugą rękę i teraz dopiero zaczyna się zabawa dla obu stron.

Nie jesteś feministką?

Nie. Moim zdaniem nie ma żadnego kryzysu męskości. Wokół siebie mam dziarskich mężczyzn, którzy wiedzą dokładnie, czego chcą. Są odpowiedzialni, dzielni, podziwiam ich. Co się zmieniło? Niewiele - w dalszym ciągu się pobieramy, faceci wciąż marzą o kobietach, a kobiety o facetach. I co, teraz nagle mamy się użalać nad facetami, powtarzając: "jejku, jacy wy jesteście biedni w tym XXI wieku?".



Dlaczego zdecydowałaś się na prowadzenie programu "The Voice of Poland"? Telewizja to biznes. Trzeba mówić to, co każą, trzymać się scenariusza. A Ty sprawiasz wrażenie artystki, która woli chodzić własnymi ścieżkami.

Tak, to prawda, w programach o formacie rozrywkowym nie ma miejsca na swobodę wypowiedzi. Przyznam, że zaskoczyła mnie ta propozycja. Pomyślałam wtedy: "o, takiej sukienki jeszcze nie miałam". I postanowiłam ją założyć. Ale potem stwierdziłam, że to jednak do mnie nie pasuje. Wiesz, trochę też upatrywałam w tym programie możliwości popularyzowania swojej muzyki. Ale to nie ten target. Ludzi, którzy oglądają "The Voice of Poland", przeważnie nie interesuje refleksyjna, angażująca muzyka.

I postanowiłaś odejść.

Chciałam skupić się na nowej płycie. Praca w telewizji wprowadziłaby pewien dysonans. "Marta Kosakowska" to szczery do bólu album. Na wizji w sformatowanym programie nie ma tej szczerości.

A co kiedy kończy się koncert? Żegnasz się z fanami, znikasz w pokoju hotelowym i...?

Rozmawiam o minionym koncercie z moimi muzykami. O tym, co wyszło nam dobrze, a co można poprawić. W gruncie rzeczy jestem bardzo łagodną szefową. Nie krzyczę na chłopaków. A potem rozpoczynamy ekumeniczne dyskusje o życiu, bo połowa z nas to protestanci, a druga połowa - katolicy. Mamy też element buddyjski. I tak potrafimy gadać do godz. 3. w nocy. Bardzo dobrze się rozumiemy.

Praca artysty to poszukiwanie. Odnalazłaś już prawdziwą siebie?

Dziś wiem o sobie dużo, więcej niż na przykład dwa czy pięć lat temu. Nie wiem, czy to poszukiwanie trwa wiecznie, być może tak. A może po prostu jest taka struna, którą się poruszy i już tak będzie grać. Możliwe, że to się dzieje w moim życiu właśnie teraz.

Są tacy, którzy potrafią wypominać wiek. Wmawiają, że trzeba się gdzieś spieszyć, bo zegar tyka, gdy Ty tymczasem chcesz cieszyć się chwilą. Jakie jest dzisiaj Twoje podejście: spieszysz się czy wręcz przeciwnie?

Oj, zwłaszcza kobietom nieustannie przypomina się o tym zegarze z kukułką. Mówią, że trzeba się spieszyć z macierzyństwem, małżeństwem, karierą. I młode kobiety zaczynają mieć takie poczucie. Budzą się i słyszą to tykanie kukułczego zegara. W życiu zawodowym też ciągle gdzieś pędzimy, bo goni nas jakiś termin, a tu masz kolejny deadline. A ja wtedy myślę o tym, co śpiewa Anna Maria Jopek: "życie przecież po to jest, żeby pożyć". Paradoksalnie, z biegiem lat coraz mniej ulegam tej dzikiej histerii. Kiedyś np. czytałam książkę, odrywałam się na chwilę od lektury i ganiłam się za to, że bezczynnie leżę. A przecież mam do zrobienia jeszcze to, to i to. A teraz czerpię przyjemność z tego leżenia. Mówię sobie: teraz jest czas leżenia. A to, to i tamto zrobię potem. I tak też uczę się "leżenia przez życie".

Dziękuję bardzo za rozmowę.

rozmawiała Kinga Czernichowska, dziennikarka www.gazetawroclawska.pl
  •  Komentarze

Komentarze (0)