Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Maciej Kawulski, reżyser nowej wersji „Akademii pana Kleksa”: Polskie kino musi mówić do dzieci w taki sposób, w jaki mówi do nich świat

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Tomasz Kot jako Kleks i reżyser Maciej Kawulski
Tomasz Kot jako Kleks i reżyser Maciej Kawulski Anna Włoch
W piątek, 5 stycznia, wchodzi do kin nowa ekranizacja „Akademii pana Kleksa”. Na przedpremierowych pokazach biła frekwencyjne rekordy. Rozmawiamy z reżyserem filmu – Maciejem Kawulskim, który opowiedział nam, jak realizacja tej wystawnej produkcji zmieniła jego życie.

- Kiedyś powiedział pan, że pomysły na projekty filmowe same do pana przychodzą. Jak było z „Akademią pana Kleksa”?
- (śmiech) Podobnie. Trochę mnie namawiano na „Kleksa”. Moja firma była zainteresowana tym projektem już wcześniej, ale jeżeli chodzi o moje zaangażowanie jako reżysera, to podjąłem się tego zadania, dopiero kiedy mieliśmy uregulowane wszystkie prawa. Długo się jednak zastanawiałem czy to jest dobry pomysł, bo filmy, które do tej pory wyreżyserowałem i wyprodukowałem, są raczej dla dorosłych. Mówienie do dzieci było dla mnie nowością, ale pomyślałem sobie, że jest to interesujące, ciekawe i rozwojowe. Zawsze lubiłem chadzać nowymi ścieżkami, zaryzykowałem i zacząłem przygotowania do tego projektu.

- Z zapowiedzi wynika, że pana film będzie opowiadał zupełnie nową historię, tylko zainspirowaną powieścią Jana Brzechwy. Dlaczego nie zdecydował się pan na klasyczną ekranizację?
- To nie do końca prawda. Na pewno nie zrobiliśmy remake’u filmu Krzysztofa Gradowskiego sprzed 40 lat. To coś kompletnie oddzielnego. Jeśli chodzi o Brzechwę, to ekranizujemy tę część jego powieści, która naszym zdaniem ostała się w granicach ogólnie pojmowanego uniwersalizmu i stwarza potencjał do tego, by dzieci utożsamiły się z jej bohaterami, znajdującymi się w tej przestrzeni. Dzisiaj nie ma już Żelaznej Kurtyny i polska popkultura miksuje się z zachodnią. Kino polskie musi więc mówić do dzieci w taki sposób, w jaki mówi do nich cały świat. Musieliśmy zatem dostosować język do współczesnego młodego odbiorcy, po to, aby go zainteresować i żeby to uniwersum mogło stać się również jego światem. Wszystko to, co jest wartościowe i godne pokazania, ma znamiona edukacyjne i rozwijające wyobraźnię, zostało wzięte z Brzechwy.

- Jakich zmian dokonaliście?
- Przede wszystkim cała historia jest osadzona współcześnie. Usunęliśmy z niej słynną metaforę związaną z Holocaustem i wiele nieaktualnych elementów. W książce Kleks jadł szkło, a pompka powiększająca jedzenie wydawała się marzeniem każdego, bo kiedy powieść się ukazała, widmo wojny było wciąż żywe i ludzie cierpieli głód. Gdybyśmy to pokazali dzisiaj na ekranie, to byłoby kompletnie niezjadliwe dla współczesnego widza. On nawet nie rozumiałby tych problemów. W związku z czym, w przeciwieństwie do tego, co robi szkoła, która jest zobligowana do analizy lektury takiej, jaka powstała, film ma możliwość przeniesienia najpiękniejszych elementów bajki w obszary, które są zrozumiałe dla obecnego widza. I skorzystaliśmy z tej szansy.

- Najważniejszą zmianą ma być ta, za sprawą której zamiast Adasia Niezgódki pojawi się Ada Niezgódka. Skąd ten pomysł?
- Nie ma w tym jakiegoś ukrytego planu. Skoro przez czterdzieści lat oglądaliśmy tę historię postrzeganą oczami chłopca, to spójrzmy teraz na ten świat oczami dziewczynki. I tyle. Adam i Ada są do siebie w pewnym sensie podobni: obie te postacie zachowały uniwersalizm płciowy, polegający na tym, że z naszą bohaterką będą chciały się utożsamiać dziewczynki i chłopcy.

- Nie jest to pójście za światową modą w kinie, gdzie obecnie stawia się ma mocne postacie kobiece?
- Nie. W ogóle o tym nie myśleliśmy. Raczej zauważyliśmy, że literatura Brzechwy miała przesunięty suwak mocno w drugą stronę. Pamiętajmy, że do akademii pana Kleksa nie wiadomo dlaczego nie były zapraszane dziewczynki. W związku z czym uznaliśmy, że już dość tej niesprawiedliwości i warto stworzyć przestrzeń koedukacyjną. Po pierwsze wpuściliśmy do tej szkoły dziewczynki, a po drugie – dzieci z całego świata. Dzięki temu akademia Kleksa stała się inkluzywna – otwiera granice, burzy bariery, tworzy wspólną przestrzeń i platformę do porozumienia. Ponieważ punktem naszego odbicia była literatura mocno niesymetryczna w tym względzie, postanowiliśmy przechylić się w drugą stronę. To zdecydowało – a nie jakieś mody w światowym kinie.

- Wspomniał pan o słynnej ekranizacji powieści Jana Brzechwy sprzed 40 lat z Piotrem Fronczewskim w roli głównej. Wychowały się na niej pokolenia Polaków. Odwołujecie się do tego filmu w jakiś sposób?
- Wyłącznie muzycznie. W takim sensie, że wydaje się nam, że tym, co przetrwało tak naprawdę próbę czasu, są piosenki. Oczywiście to nie jest wina żadnego z twórców, ale czasu, w którym tworzyli. W latach 80. nie było w Polsce komputerów i efektów specjalnych, więc tworzenie historii o magicznym i bajkowym świecie, nawet przy najbardziej wymyślnych kostiumach i scenografii, było bardzo trudne. My mieliśmy możliwości, żeby pójść dalej, musieliśmy więc ten świat wymyślić na nowo, kompletnie nie sugerując się tym, co kiedyś było. Natomiast przetrwały piosenki. Stworzyliśmy dużo autorskiej muzyki i powoli zaczynamy się nią już dzielić. Korzystaliśmy przy tym z dokonań największych ikon muzycznych, ukrytych w soundtrackach tamtych filmów.

Maciej Kawulski, reżyser nowej wersji „Akademii pana Kleksa”: Polskie kino musi mówić do dzieci w taki sposób, w jaki mówi do nich świat

- Kiedy ogłoszono, że w postać pana Kleksa wcieli się Tomasz Kot, media i internet przyjęły tę decyzję z wielkim entuzjazmem. Spodziewał się pan tego?
- Spodziewałem się, że Tomek Kot się spodoba, ale nie spodziewałem się, że już na wstępie bez oglądania filmu. To mnie bardzo ucieszyło, bo to duży handicap. Ale z drugiej strony zmartwiło, bo to buduje ogromne oczekiwania. A z nimi ciężko jest zwyciężyć. Lepiej by było, gdyby wszyscy poszli do kina i zobaczyli doskonałą grę Tomka, a nie z góry zakładali, że ona musi być doskonała, a dopiero potem poszli do kina. To drugie jest zawsze trudniejszą sytuacją. Ale jestem spokojny. Mam tę przewagę, że już film widziałem, w związku z czym nie boję się, czy ktoś uzna, że nowy Kleks jest wystarczająco dobry.

- Jak narodził się pomysł, by to Tomasz Kot został nowym Kleksem?
- Bardzo szybko i naturalnie. Wpadliśmy na to obaj z moim wspólnikiem Tomkiem Wardynem, z którym produkujemy ten film. Zastanawiając się, kto mógłby być następcą Piotra Fronczewskiego, który ze względu na wiek, nie mógł już zagrać tej roli, Tomek Kot był naszym pierwszym wyborem. Dlatego też nie prowadziliśmy jakichś szerokich castingów. Po prostu umówiliśmy się z Tomkiem na spotkanie – i od razu zaczęliśmy z nim rozmawiać o filmie.

- I jak się panu z nim pracowało?
- Doskonale. To profesjonalista w każdym calu, znakomity aktor, świetnie przygotowany. Za każdym razem wnosił na plan nie tylko wewnętrzną gotowość na to, co się na nim wydarzy, ale też umiejętność improwizowania i swoje własne pomysły. Praca z nim była czystą przyjemnością.

- Jak sobie Tomasz Kot radził z tłumem dzieci?
- Bez problemu. Przecież on jest tatą dwójki dzieci. W związku z czym ma wprawę. Każdy, kto ma dziecko wie, że jego życie dzieli się na ten czas zanim został rodzicem i ten czas, kiedy już nim jest. Kiedy dziecko przychodzi na świat, człowiek zaczyna powoli je zauważać, dostrzegać jego potrzeby i komunikować się z nim. Dlatego myślę, że trudno byłoby zagrać Kleksa komuś, kto nie wychowywał nigdy dziecka i nie spędzał z nim czasu. Poza tym Tomek jest wrażliwym i ciepłym facetem, który dostrzega innych, jest empatyczny i uważny. To jest wszystko, czego dzieci potrzebują. Jeśli jesteś dobrym człowiekiem i je zauważasz, chce ci się do nich podejść i z nimi porozmawiać, bo masz na tyle cierpliwości, to wystarczy twoich doświadczeń życiowych, by się nimi zainspirować.

- W filmie pojawi się również Piotr Fronczewski, który właściwie nigdzie już nie występuje ze względu na swój wiek. Jak się panu udało go przekonać?
- Przede wszystkim wysłuchałem go, jakie on ma spojrzenie na tę sytuację: czego od nas oczekuje, czego się obawia i jak chciałby, aby nasza współpraca wyglądała. Myślę, że dostrzegł w moich oczach chęć kooperacji i sprostania jego wymaganiom. Zrozumiał, że czekają go wyjazdy i przeloty, a przecież jest na takim etapie życia, że podróże i przygody nie są już jego codziennością. Znaleźliśmy więc kompromis i ułożyliśmy tak plan, że było to możliwe. Na szczęście zdjęcia rozciągały się na kilka miesięcy. Piotr zobaczył, że stajemy na wysokości zadania i bierzemy jego potrzeby pod uwagę. Zaufał mi wtedy – i łatwiej było mi namówić go do tego, aby tę jego rolę bardziej rozbudować. Dzięki temu Piotr zagrał w dwóch z trzech części trylogii, jaką jest „Kleks”. To wyczerpuje jego postać.

- Jak wybraliście Antoninę Litwiniak do roli Ady Niezgódki?
- Antonina to absolutne zjawisko. W mojej dość krótkiej jednak karierze filmowca, miałem okazję pracować z tuzami polskiego aktorstwa. I żaden nie zaskoczył mnie tak bardzo jak Tosia. Mimo młodego wieku, ma ona wszystkie cechy, które sprawiają, że jej grę można określić jako super przygotowaną i profesjonalną. Potrafi bez problemu dublować, powtarzać emocje, interpretować. Jest trafna w stu procentach. Zdjęcia z dziećmi to duże wyzwanie dla reżysera – a ja już po kilku tygodniach pracy na planie, wiedziałem, że jak mam sceny z Tosią, to mogę być spokojny. Dzieci są ruchliwe, rozkojarzone, więc rzeczy, które trwają zazwyczaj krótko, z nimi się przeciągają. A tutaj Tosia grała tak, iż mówiąc, że pracowało mi się z nią jak z dorosłą aktorką, to tak jak bym nie powiedział nic. Szliśmy na plan i wiedzieliśmy, że jest z nami zawodowiec, który świetnie poradzi sobie z każdą sceną. Wszyscy obdarzaliśmy więc ją wielkim zaufaniem. To budowało super atmosferę. Tosia jest jedynką w tym filmie – i świadomość, że ma się taką osobę na froncie, budziła duży spokój.

- Tosia występuje we wszystkich trzech częściach?
- Tak – będzie we wszystkich trzech. Z tym, że na razie nakręciliśmy dwie. Można powiedzieć, że gdyby ten film nosił tytuł „Harry Potter”, ona byłaby postacią tytułową.

- Jak wspominaliśmy, ma pan w dorobku wyłącznie filmy dla dorosłych. Nie miał pan wątpliwości, by podjąć się reżyserii „Kleksa”?
- Miałem. Wahałem się długo czy to jest kino dla mnie, ale ostatecznie zaryzykowałem, bo uznałem, że warto.

Maciej Kawulski, reżyser nowej wersji „Akademii pana Kleksa”: Polskie kino musi mówić do dzieci w taki sposób, w jaki mówi do nich świat

- W jednym z wywiadów powiedział pan: „Kleks to moje odkupienie”. Co to oznacza?
- Do tej pory miałem wrażenie, że filmy, które robiłem, są w jakimś sensie „brudne”, bo jest w nich, pomimo wszystko, dość dużo ciemnej strony natury człowieka. I nagle przyszło mi opowiedzieć historię, która jest przepiękna, o wyobraźni i nadziei, o młodych ludziach, którzy już niebawem będą tworzyć nasz świat, nową ziemię. I nie tylko o nich, ale też dla nich. Traktuję to jako najpiękniejszą przygodę w swoim życiu.

- Ma pan syna w wieku bohaterki filmu. Służył panu radą podczas realizacji „Kleksa”?
- Był moim cenzorem w drobiazgach. Oczywiście musiałem czasem ten fokus ustawiać szerzej, bo jeden chłopiec, to za mało. Ale tak – był moim pierwszym recenzentem. Kiedy miałem jakieś wątpliwości, czy coś jest śmieszne lub straszne, to najpierw testowałem to na nim.

- Powiedział pan też, że dzięki „Kleksowi” odnalazł w sobie wewnętrzne dziecko. To pozwoliło panu znaleźć lepsze porozumienie z synem?
- Myślę, że tak. Ale „Kleks” zabrał też mnie na bardzo długo z jego życia. Pewnie ja mógłbym powiedzieć, że dziś lepiej dostrzegam potrzeby syna, bo koncentrowałem się na dzieciach przez długi czas. Natomiast gdyby zapytać jego, to by stwierdził, że odkąd pojawił się Kleks, to tata jest rzadziej w domu. Zawsze punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Również ta sytuacja jest dwuznaczna. Ale czuję, że dzięki temu filmowi złapałem kontakt ze swym wewnętrznym dzieckiem i znalazłem sposób na odpowiedzenie sobie na setki pytań, które musiałbym zadawać komuś innemu na planie. A tak – mogłem zadawać je sam sobie. O to, co mnie śmieszyło, kiedy byłem dzieckiem lub co by mnie dziś śmieszyło, gdybym nim był teraz.

- Wielu dorosłych, którzy oglądali „Przygody pana Kleksa” te 40 lat temu wspomina, że najbardziej przerażającą sceną z tego filmu był marsz wilków z podkładem grupy TSA. W pana filmie też będą takie sceny rodem z horroru?
- Nie wiem, kiedy ostatnio widział pan tę scenę. Bo we współczesnych dzieciach może ona jedynie wzbudzić śmiech. Dzisiaj, żeby przestraszyć kilkulatka, trzeba naprawdę dużo więcej. My oczywiście nie przesadzamy, bo celem „Kleksa” nie jest straszyć. Celem naszego filmu jest rozbudzać wyobraźnię i dać wiarę, że warto marzyć, bo dzieci same mogą napisać najlepszą bajkę swego życia. Natomiast myślę, że realizm scen w obecnym „Kleksie” jest o niebo większy niż tych sprzed czterdziestu lat.

- Dużo zdjęć powstało z wykorzystaniem efektów specjalnych?
- Bardzo dużo. Myślę, że jeśli chodzi o efekty specjalne, to jest największy projekt w tej części świata.

Maciej Kawulski, reżyser nowej wersji „Akademii pana Kleksa”: Polskie kino musi mówić do dzieci w taki sposób, w jaki mówi do nich świat

- Jakie sceny były najtrudniejsze?
- Proszę sobie wyobrazić, że cały świat akademii pana Kleksa, do której przenoszą się dzieci, tak naprawdę nie istnieje. My ustalaliśmy tylko pewne lokacje – a reszta powstawała w komputerze. Pewnie więc to były najtrudniejsze i najbardziej czasochłonne elementy tej produkcji. Sporo wysiłku wymagało od nas też wykreowanie pewnych postaci, które w rzeczywistości nie istnieją lub przenoszenie aktorów w obszary, w których człowiek na co dzień się nie znajduje. Wiele było trudnych zadań przed nami. Dlatego nie chciałbym tu wyznaczać jednej sceny jako najtrudniejszej. Tym bardziej, że najtrudniejsza to wcale nie oznacza, że najdłużej nad nią pracowaliśmy. Na pewno generalnie to był trudny film.

- Kręciliście również poza Polską w Norwegii czy w Bułgarii. Z czego to wynikało?
- Z wielu przyczyn. Po pierwsze szukaliśmy pięknej przyrody, która na północy jest o wiele bardziej wyrazistsza niż u nas w kraju. Poza tym, wiele działań studyjnych wykonywaliśmy w różnych częściach świata, bo w Europie studia filmowe nie są skondensowane, jak w USA w jednym mieście czy regionie. Stąd wiedzieliśmy, że pewne zdjęcia najlepiej robi się w Bułgarii, a inne – w Niemczech. Realizując dwie duże produkcje, trzeba było korzystać ze wszystkich dobrodziejstw, które są w całej Europie i nie tylko.

- Ma pan stałego operatora Bartosza Cielicę. Pracowaliście razem przy wszystkich pana dorosłych filmach. Sprawdził się też przy dziecięcym?
- Bartek dopiero tu się sprawdził tak naprawdę, bo ma ogromne doświadczenie przy reklamowych produkcjach, w związku z czym jego wiedza o styku kamery z komputerem, bardzo się nam przydała. Bartek mnie wspierał – wręcz pokazywał palcem pewne możliwości i rozwiązania, o których nie wiedziałem. Dlatego pytanie nie powinno brzmieć czy on się sprawdził, ale czy ja się sprawdziłem.

- I jaka jest na nie odpowiedź?
- To pan mi powie za kilka dni po premierze (śmiech).

- Podobno lubi pan sam montować swe filmy. Tu też tak było?
- Wszystkie moje filmy montuję w duecie z Marcinem Drewnowskim. Do tego mam manierę montowania już na planie. To znaczy bardzo szybko widzę jak powinna być zmontowana scena, do której zwykle mam już wybraną muzykę. W efekcie wchodzę do studia z gotowym pomysłem na rytm i styl sekwencji. W porównaniu z moimi kolegami, pracuję więc trochę niestandardowo. Montaż jest dla mnie niezwykle istotnym elementem filmu. Tak, jak zresztą wszystkie pozostałe elementy produkcji. Ciężko mi uwierzyć, że są reżyserzy, którzy oddają nakręcony przez siebie materiał obcym ludziom, z którymi nie przegadali koncepcji filmu – i pozwalają im na montowanie. Dla mnie rytm filmu i pewien nerw, który widoczny jest w każdym ujęciu, to podstawa. Dlatego moim zdaniem montaż jest niekiedy wręcz bardziej istotny niż pobyt na planie.

- Skąd pomysł, by „Kleks” był trylogią?
- Jan Brzechwa napisał trzy książki o tym bohaterze. Gradowski zrobił według swojego pomysłu jeszcze „Pana Kleksa w kosmosie”. Nasza „Akademia Pana Kleksa” to wprowadzenie, a potem zabieramy widzów w kompletnie inny obszar. Dopiero obejrzenie wszystkich trzech części zamyka wszystkie wątki, niesamowicie od samego początku skrzętnie przygotowane. Już w pierwszej części widzowie zobaczą, że pewne przestrzenie nie są zamknięte. Mało tego: pod koniec pierwszej części otwierają się już nowe obszary, o których wcześniej nic nie wiedzieliśmy.

- To przypomina budowanie fikcyjnych światów na wzór „Gwiezdnych wojen” czy opowieści Marvela lub DC Comics o superbohaterach. To wymóg nowoczesnego kina dla dzieci?
- Tego nie wymyślił Marvel czy DC Comics. Tolkien napisał trylogię „Władcy pierścieni” wiele lat temu – i wiadomo było, że tej historii nie da się opowiedzieć w jednej części. Z kolei „Gra o tron” Martina jest kilkutomową sagą, którą filmowcy podzielili na krótsze odcinki. Taki sposób opowiadania nie jest więc nowy. Marvel wniósł jedynie pewną otwartość tych światów – to, że można w nie ingerować, że one żyją i „pracują” poza filmem. Fajnie jest, kiedy widzowie rozumieją bohaterów i za nimi podążają, dzięki czemu powstaje całe uniwersum z nimi związane. I jeśli miałbym powiedzieć, że coś z amerykańskich produkcji Marvela czy DC Comics stało się dla nas ważne – to właśnie to. Spróbowaliśmy stworzyć taki świat, który jeśli ktoś pozna, to będzie chciał do niego wracać i przeżywać tworzone w nim nowe historie.

- Co będzie dla pana ważniejsze po premierze: opinie dzieci czy to, co napiszą krytycy?
- Jeżeli zna pan mnie choć trochę, to wie pan, że robię filmy tylko dla widzów, a nie dla krytyków. Oni nigdy nie byli dla mnie mili i podejrzewam, że tym razem będzie podobnie. Tym bardziej, że dotknąłem filmu, który budzi wiele oczekiwań u dorosłych, ponieważ przypomina im przeżycia z dzieciństwa. Jestem jednak na to gotów. Mam świadomość, że każdy krytyk w tym kraju wie lepiej ode mnie jak zrobić „Kleksa”. I tego im życzę – czasem warto przestać oceniać innych, tylko zrobić coś swojego. Proponuję zacząć od „Kleksa”.

- Wyreżyserowanie „Kleksa” jakoś pana zmieniło?
- Wszystko mnie zmienia. Każdy dzień, każdy oddech. A to było niesłychane przeżycie. Coś tak dużego i ważnego, że chciałbym powiedzieć, że to mój życiowy „game changer”. I chyba nie skłamię, jeśli tak zrobię.

- Pana następny film będzie dla dorosłych czy dla dzieci?
- Zobaczymy jak to się wszystko ułoży. Następna będzie trzecia część „Kleksa” – więc dla dzieci. Aczkolwiek w przyszłym roku mam zamiar zacząć też zdjęcia do swojego kolejnego filmu dla dorosłych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Maciej Kawulski, reżyser nowej wersji „Akademii pana Kleksa”: Polskie kino musi mówić do dzieci w taki sposób, w jaki mówi do nich świat - Gazeta Krakowska

Wróć na skawina.naszemiasto.pl Nasze Miasto